Turyści w Tatrach dawniej i dziś. Część 2: Romantycy w outdoorze

Podcast Górskie Historie - Marysia Kościelniak
Na początku XIX wieku, mimo że Tatry nie przyciągały jeszcze tłumów, były już utarte pewne schematy, ścieżki postępowania albo „partytury przeżyć", którymi dysponowali podróżni. Dzięki relacjom publikowanym w czasopismach można było zdobyć know-how, jak poruszać się po Zakopanem, załatwić transport czy nocleg. Była to wiedza bardzo cenna, bo im mniej zainteresowanych, tym trudniej znaleźć takie usługi.
W latach 30., 40. i 50., czyli mniej więcej w okresie, z którego pochodzą teksty, na jakich oparłam te dwa odcinki, mieliśmy już jasno określone miejsca w Tatrach, które warto odwiedzić. Pierwszym z nich zajęliśmy się ostatnio - to Morskie Oko z pięknymi widokami i magnetyzującymi legendami. Inne? Weźmy chociażby Dolinę Kościeliską z Ornakiem, Czerwone Wierchy czy Giewont. Wędrowano też na Krywań i do Czarnego Stawu. Turystyczna mapa Tatr miała coraz mniej białych plam, ale co możecie zauważyć, to fakt, że tamte pierwsze „kultowe destynacje" pozostają nimi do dziś. Bo przecież to właśnie przy Morskim Oku, w Dolinie Kościeliskiej i na Giewoncie spotkamy dziś najwięcej turystów. Powód jest prosty - nie trzeba być taternikiem, żeby tam dotrzeć. W tym odcinku odkryjecie jednak, że wtedy, podobnie jak współcześnie, nawet te najłatwiejsze wycieczki potrafiły być niebezpieczne. Przyjrzymy się też kilku dziś już niestosownym zachowaniom i błędom, które jako turyści popełniamy od 200 lat - najwidoczniej niczego się nie nauczyliśmy. Wracamy w Tatry!
Mam na imię Marysia, a to są Górskie Historie.
Szacunek do gór
Nie można generalizować. I ja wcale nie zamierzam. Dlatego musimy zacząć od przyznania, że rodzajów turystów mamy w polskich górach tyle co wiosną krokusów na Polanie Chochołowskiej. Mamy różne potrzeby, inaczej przeżywamy krajobraz, wychodzimy na szlak z innym poziomem doświadczenia, wiedzy. Kiedyś było podobnie. Ale zawsze można mówić o pewnych dominujących trendach, a przynajmniej takich, które najbardziej rzucają się w oczy i potem mówi się o nich najgłośniej - do tego stopnia, że stają się memem albo jakbyśmy powiedzieli kiedyś - stereotypem.
Dzisiaj memem jest reprezentowany przez rzesze turystów brak szacunku do gór. Szacunku rozumianego szeroko - do przyrody, do niebezpieczeństw, do innych ludzi. Po przestudiowaniu wielu relacji z XIX wieku mam natomiast wrażenie, że dawniej było go nieco więcej. I może to zabrzmi dziwnie, biorąc pod uwagę, że wiek XIX to był czas wystawnych wycieczek z całą świtą górali, że gdzie było można podjeżdżano wózkami albo podpływano tratwami. Ale mimo to lęk przed nieobliczalnością gór, przed gwałtownymi zmianami pogody, nieprzewidywalnymi lawinami i zgubieniem drogi powodował, że wielu turystów zawracało nawet tuż przed wyznaczonym celem. Czuło się respekt. Tak o zdobywaniu Pysznej pisała Steczkowska:
„Każdemu będącemu na Ornaku, przyjdzie zapewne ochota wstąpić na szczyt Pysznej wznoszącej się wspaniale w odległości najwięcej godziny drogi, jak się na oko wydaje. Niechaj jednak nikt nie da się uwieść złudzeniu zbliżającemu przedmioty, jakie w górach co chwila robi sobie igraszkę z naszych sił i wytrwałości. Wyprawa na Pyszną, lubo bardzo łatwa, gdyż to jest jeden z najprzystępniejszych szczytów, długiego jednak potrzebuje czasu. Mając zamiar zwiedzenia tego wierchu, należy raniutko przyjechać do Kościeliska i z powrotem wózek zamówić. Ostrzegam jednak żeby się nie puszczać na niepewną pogodą, bo nie napróżno Goszczyński nazwał Kościelisko pochmurną doliną, deszcz tu bowiem częstszy niż gdzieindziej w Tatrach, a Pyszna często mgłą zasłoniona, nawet przy pięknej pogodzie. Prawie corocznie bawiąc w Zakopanem, trzy razy próbowaliśmy szczęścia w tej wycieczce. Raz doszliśmy powyżej siodła Pysznej, lecz mgła zalegająca nietylko szczyty ale i doliny poboczne, zmusiła nas do odwrotu. Drugi raz skończyła się nasza wycieczka na Ornaku, gdzie zjadłszy wybornego mleka i przeczekawszy deszcz, powróciliśmy do domu. Trzeci raz dopiero wstęp na Pyszną, przy najpiękniejszej pogodzie, udał się w zupełności".
Ta zmienność pogody się - nomen omen - nie zmienia. Od początku wszyscy turyści narzekali i narzekają nadal na pogodę i przeczekują deszcz. Czasem to przeczekiwanie okazuje się być jedyną aktywnością na tygodniowym urlopie. Mam jednak wrażenie, że kiedyś wykazywano się wobec tego ogromną cierpliwością. Może dlatego, że pobyty trwały nie tydzień, a tygodnie. Nasze pokolenia prezentują już postawę zdecydowanie bardziej roszczeniową. Wobec pogody, przyrody (mam na myśli na przykład narzekania na stromość szlaku czy wartkość strumienia, który trzeba przekroczyć) i infrastruktury. We wszystkich relacjach, które czytałam, przygotowując ten odcinek, zauważyłam, że nieodmiennie uwagę zwracały marne warunki karczm i szałasów. Jednak wtedy znów nikt na nie nie narzekał - autorzy relacji po prostu stwierdzali fakt i nie komentowali dalej, jakby chcieli w ten sposób pokazać, że dla zobaczenia wzniosłego piękna gór są w stanie znieść wiele. I że uważają to za słuszną zapłatę. Dzisiaj mam wrażenie, że księga zakopiańskich skarg i zażaleń jest wyjątkowo gruba. Przyczyniają się do tego sami gospodarze, ale i cierpliwość turystów bywa ulotna.
Żeby jednak nie było, że gloryfikuję dawnych turystów - im też przytrafiały się dość duże „wtopy". Zdarzało się zabłądzić, zdarzało się nie przewidzieć, ile może potrwać wycieczka. Może Was to dziwić - przecież w XIX wieku naturalnym wręcz odruchem tatrzańskich turystów było zatrudnienie przewodnika. Tak i nie. Bo nie była to przecież obowiązująca reguła, a raczej kosztowna wygoda. I wcale nie najmowano go zawsze - była to kwestia indywidualna. Przewodnik mógł zresztą sam nie znać danej partii gór, a przecież nie przyznałby się do tego, bo tym sposobem straciłby możliwość zarobku. Szedł więc w zaparte, licząc, że jakoś się uda. Zdarzało się też, że turysta wybrał się jednak w góry bez mniej lub bardziej pomocnego górala. I dopóki była to wycieczka do Doliny Kościeliskiej, Małej Łąki albo na Kalatówki - nic strasznego się nie działo. Ale czasem porywano się z przysłowiową motyką na zdecydowanie ambitniejsze szczyty.
Bardzo niebezpieczną przygodę przeżyła chociażby Maria Steczkowska, która wybrała się w towarzystwie dwóch dam i jednego mężczyzny na Czerwone Wierchy bez przewodnika, uznając, że sama doskonale zna okolicę, bo już tam kiedyś była. Dzień był jednak mglisty, w górach inwersja ograniczała widoczność. Wycieczka przedłużyła się też chociażby dlatego, że postanowiono czekać na schowanych w chmurach Czerwonych Wierchach na odkrycie choć fragmentu widoku. Zostały też podjęte decyzje zupełnie niezrozumiałe dla współczesnego turysty wyposażonego w aplikację z mapą. Uznano bowiem, że z okolicy Małołączniaka szybciej będzie zejść przez Krzesanicę i polanę Upłaz do Doliny Kościeliskiej niż przez Halę Kondratową do Zakopanego. Jak spojrzycie na mapę, od razu zauważycie, że to nieprawda. Oni jednak nie mieli mapy, szli „z pamięci".
Sama Steczkowska przyznaje się do błędu już w opisie tej wędrówki. Cóż jednak z tego, skoro doprowadziło ich to do konieczności nocowania w pustym szałasie. Dach i ściany były dziurawe i przepuszczały wietrzysko. Było zimno, ciemno, odludnie i dziko. Dobrze, że chociaż ognisko dali radę sami rozpalić i mieli na tyle wiedzy, że zaopatrzyli się w drewno na całą noc. Dzisiaj te umiejętności nie są już tak oczywiste. A bez ognia „każdy szelest, każdy łoskot spadającego w przepaść kamyka, byłby nas strachu nabawiał. Przy ogniu było nam ciepło, wesoło i bezpiecznie".
Hitem jest tłumaczenie Steczkowskiej, co przemówiło za zejściem przez Krzesanicę: „to, że zamiast spuszczać się od razu na dół, długo jeszcze będziemy na wysokościach, przechodząc z wierchu na wierch i rozległym, a coraz nowym zachwycając się widokiem". I jak pisze dalej: „Jakby dla ostatecznego rozstrzygnienia naszego wahania, gruby bałwan mgły zaległ szczyt i siodło Kondratowej, a natomiast Krzesanicę jasno oświeciło słońce. Ku słońcu więc, ku słońcu pójdziemy, nie tam gdzie mgły i ciemności!". I dzięki takim argumentom wpakowali się w kłopoty.
Ale czy nie bywa tak i dziś, że ktoś podąża za nawigacją Google i szuka drogi z Zakopanego do Morskiego Oka przez Zawrat? Czy nie słyszymy o osobach, które wyruszają w góry po 12 i dziwią się, że nie dali rady wrócić przed zmrokiem?
Piękna turystyczna tradycja czy wandalizm?
Słyszymy też o zachowaniach rażących, niszczących przyrodę i łamiących zakazy parku narodowego, jak taplanie stóp w Czarnym Stawie albo spanie w kosówce nad Morskim Okiem. W starych relacjach też rzuciły mi się w oczy pewne zachowania i zwyczaje, które dziś uznajemy za wandalizm nie do pomyślenia. Pierwsze z nich to folgowanie dziwnej ludzkiej potrzebie, żeby oznajmiać światu - „tu byłem". A skoro byłem, to muszę tutaj właśnie zostawić po swojej bytności jakiś ślad. Kiedyś na szczytach zostawiano w metalowych puszkach wizytówki, gdzieniegdzie nadal można wpisać się zeszytu. Jest jednak jeszcze jedna długowieczna tradycja - uwieczniania, że się tu-było poprzez podpisywanie się na czym popadnie, np. na drzewach albo skałach. Dzisiaj chyba każdy wie, że to nie jest okej, że się tak robić nie powinno, bo w zasadzie nikogo to nie obchodzi, a już na pewno najmniej obchodzi rzeczoną skałę czy drzewo. W czasach gdy turystów było mniej, takie odwiedziny wydawały się jednak na tyle istotną sprawą, że wielcy i mali pisali. Do tego stopnia, że jedną skałę w Dolinie Kościeliskiej zupełnie zapisali i stąd jej nazwa Skała Pisana.
Podobnie rzecz się ma z kąpielą w tatrzańskich stawach. Wiadomo, nie można. Ale kiedyś nie było parku narodowego, człowiek nie objął jeszcze tych gór w posiadanie i nie poczuwał się, żeby ustalać jakiekolwiek zasady. To przyszło parę dekad później. Kiedy Seweryn Goszczyński był w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, zanurzył się w jeziorze, a jakże!
„Upał i czystość wody nie do wypowiedzenia zachęciły mnie do kąpieli w jeziorze, nad którym znalazłem się. Chciałem też niby ochrzcić się jako dopuszczony już do tajemnic Tatrów. Kąpiel moja bardzo krótko trwała z powodu nadzwyczajnie zimnej wody".
Szczerze? Zazdroszczę. W jego głowie nie zasiano jeszcze przekonania, że wszelkie tego typu naruszanie przyrody może prowadzić do jej destrukcji i jest brakiem szacunku dla Tatr. On chciał się ochrzcić jako taternik i tak zrobił. Zero restrykcji ekologicznych - świadomości na temat środowiska zresztą też. My już tak nie możemy. Inne zjawisko, które dziś by nie przeszło? Pływanie tratwą po Morskim Oku i innych tatrzańskich stawach, o którym wspomniałam w poprzednim odcinku.
Górski dresscode
Kolejne zagadnienie to tatrzański dresscode. Ileż można się naoglądać w internecie turystów w rynsztunku niedopasowanym do wycieczki. Klapki, buty na obcasie, niewygodne ubranie, brak ciepłych warstw, miejska torebka przewieszona przez ramię. Tak, takich modowych zbrodni mamy na szlakach wiele. A przecież ekwipunek w górach to podstawa, bo potrafi uratować albo pogrążyć nawet najsprawniejszych. Trudno sobie wyobrazić, żeby ta zasada nie była uniwersalna. W XIX wieku zmorą przewodników prowadzących panie w góry były krynoliny. Sam Maciej Sieczka narzekał na
„różne kłopoty jakich go nabawiły krynoliny wlokące za sobą kamienie i spychające je na nogi. A cóżto dopiero było gdy te nieszczęsne obręcze uwięzgły w zaroślach kosodrzewiny! Szczęściem Maciej miał przy sobie igłę i nici, mógł więc jakotako zaradzić na prędce tej modnej biedzie".
Krynolina to rodzaj usztywnianej halki lub konstrukcji z fiszbin, drutu czy stelaża, noszonej pod spódnicą, by nadać jej szeroki, dzwonowaty kształt. Mało wygodne, nie da się ukryć. Co za to nie utrudniało wycieczek? Według Steczkowskiej „skromne, krótkie i wązkie płócienkowe sukienki". Nie wiem dokładnie, jak ubrana była pani Łucja z poprzedniego odcinka, ale na pewno nie miała do wędrowania najlepszego obuwia, nad czym ubolewała. Bo choć dała radę dojść znad Morskiego Oka do Czarnego Stawu - oczywiście to pierwsze jezioro przepłynęła tratwą - to już przejście z Morskiego Oka do Bukowiny nie wchodziło w grę, mimo że telepanie się góralskim wózkiem powodowało „potłuczenie kości". Pisała o tym:
„Mężczyźni z grubszymi podeszwy, powysiadawszy z wózków, szli bokiem, szukając cienia. My biedne w cienkiem obuwiu, piekłyśmy się niemiełosierie na słońcu i tłukły po opokach, błagając górali, by ile możności wstrzymywali poczciwe swe konie, a gdzie można, spocząć nam pozwolili".
Kolejna, która wolałaby wracać z Morskiego Oka piechotą!
Alkohol w górach
Pewne rzeczy są niezmienne i to niezależnie od czasów, ale też od okoliczności. Chodzi mi o nieumiejętne picie alkoholu, które już od początku cywilizacji zdaje się nastawiać ludzi przeciw sobie. I tu mam dla Was nieco dłuższy cytat, sami sprawdźcie, jak bardzo aktualny.
„Już sen zaczynał sklejać nasze powieki, gdy nas doleciało gwizdanie coraz się zbliżające. Stary gazda leżący na ławie przy ogniu, wstał natychmiast i wyszedł z szałasu. Nie pojmując co to znaczy, na razie zmieszaliśmy się i przestraszyli niezmiernie. Maciej nas uspokajał że to jeden z tutejszych juhasów powracający z odpustu w Jaworzynie. Dobrze, ale [co] jeżeli pijany?
Zaledwie zdążyliśmy zapalić świecę, którą zawsze bierzemy ze sobą na dalsze wycieczki, wpadł do szałasu młody góral rzeczywiście podochocony. Zrazu bardzo był nie rad że zastał obcych ludzi; nibyto się gniewał uwijając się po szałasie, gwizdał, przyśpiewywał, podskakiwał tak lekko i zgrabnie, że gdyby nie obawa znajdowania się pod jednym dachem z pijanym człowiekiem i to jeszcze w nocy, bylibyśmy się serdecznie śmiali z tych skoków. Ojciec wstał z posłania na którym siedzieliśmy jakby przykuci, chcąc zapalić cygaro u ognia i wtedy przypadkiem wypadł mu pugilares z kieszeni. Dostrzegł to pierwszy juhas i zawołał z tryumfem: Widzicie, że ja nie złodziej, mógłbym był wziąść to co wam upadło! Widać, że i po pijanemu chodziło mu o dobrą sławę. Naskakawszy się usiadł nareszcie przy ogniu, ale o zgrozo! Wyjął z kieszeni flaszkę wódki. Struchleliśmy gdy nie szukając kieliszka, napił się wprost z flaszki i poczęstował starego gazdę. Co to będzie gdy się oba upiją!"
Ostatecznie obaj pijani górale zasnęli. Bardzo się jednak cieszę, że Steczkowska zawarła i taki obrazek w swojej relacji. Bo na pewno podobne sytuacje zdarzały się w tamtych czasach często. Przecież i w XX i XXI wieku o nie nie trudno. Ich bohaterami są nie tylko górale, ale też turyści doprowadzający się do mniejszego bądź większego pijaństwa w warunkach, które wymagają wytężonej wręcz czujności. Nie żeby w innych warunkach to było dobre i zdrowe, ale w górach to już po prostu jest niebezpieczne. Nie można tego rzecz jasna przypisać tylko Polakom. Piwo serwowane od zarania turystyki w sudeckich baudach też nie mogło pomagać zdolnościom kognitywnym. A z tego, co pisał Mieczysław Orłowicz, na szlaku pito dużo. Wydaje się wręcz, że więcej niż dziś. W końcu wtedy nikt nie słyszał o piwie bezalkoholowym. A w karkonoskich baudach gorzałkę serwowano do śniadania.
Pamiątki z wycieczki
Kiedy tak czytałam te stare relacje z podróży, uderzyło mnie, ile miejsca jest w nich poświęconych na opisy krajobrazu. Opisy bardzo udane, plastyczne, oddające zachwyt autorek. Dla mnie jednak - mówiąc szczerze - nudnawe. Złapałam się na tym, że rzucam tylko na nie okiem, szukając fragmentów dotyczących praktycznych aspektów wycieczek. Lubię czytać, jak krajobraz przeżywano, szczególnie, że czasem robiono tak, jak pani Łucja, kiedy po raz pierwszy wyjrzała rano z szałasu nad Morskim Okiem:
„Wybiegłam, spojrzałam i padłam na kolana, na twarz… oczy obu rękami przykryłam, jakbym oblicze Boga, a przynajmniej tron jego ujrzała… Czułam, żem niegodna podziwiać tej wielkości, czułam serce uczuciami brzemienne, pierś wzdęta o mało po nim się nie rozpękła, a myśl bezsilna, powikłana, nie usiłowała nawet objąć tych kroci gwałtownych wrażeń, co się w duszę tłoczył…
Nie wiem, jak długo trwał obłęd tego pierwszego wstrząśnienia; lecz, gdym nieco ochłonęła, podniosła głowę i na nowo, jakby po raz pierwszy, przyglądałam się tej zadziwiającej przyrodzie".
I to jest dla mnie ciekawe, ale mało mnie interesuje, co oglądano ze zdobytych szczytów. Zaczęłam się więc zastanawiać, o co mi chodzi. Dlaczego nie umiem docenić tych misternie tworzonych impresji. Bo ich nie widzę. Bo jestem przyzwyczajona do odbioru wzrokowego, do oglądania zdjęć, filmów. Tutaj nie mam takich pomocy, takich protez dla mojego XXI-wiecznego mózgu. Nic nie poradzę. Mogę się, rzecz jasna, zmuszać do skrupulatnego czytania tych długaśnych opisów pełnych romantyczności i wzniosłości. Ale do czego to będzie prowadzić. Ostatecznie powstawały one właśnie dlatego, że nie można było inaczej uwiecznić tego, co się widzi w danym momencie. Rysunek zająłby za dużo czasu, a poza tym nie każdy ma talent. Wniosek mam z tego jeden - cieszę się, że żyję w czasach, w których każdy z nas może swoje górski impresje uwieczniać bez ograniczeń. Na własny użytek wspominkowy albo dla dzielenia się nimi na social mediach. Nawet jeśli to nieco zubożyło zasób naszego słownictwa.
Zakończenie
To już koniec tego odcinka. Przyjrzeliśmy się wspólnie wielu aspektom wycieczek w Tatry pierwszej połowy XIX stulecia. Co widać wyraźnie, to podobieństwa między tym, jak było wtedy i jak jest teraz. Bez cienia wątpliwości można mówić o ciągłości takich turystycznych zachowań jak dzielne znoszenie niewygód, próbowanie regionalnych przysmaków i wszechogarniający zachwyt nad krajobrazem prowadzący nas do uwieczniania widoków w dostępnej formie. Nadal zdarza się nam też zgubić w górach, narzekać na pogodę, ubrać nieodpowiednio do warunków i zawieść na lokalnych usługach.
Pamiętacie jak na początku poprzedniego odcinka postawiłam tezę, że w górach doświadczenia są ponadczasowe i że to, co przeżywam w nich ja, prawdopodobnie przeżywała turystka w XIX wieku? Wiem, że pokazałam Wam w tych dwóch odcinkach wiele różnic, wiele zmian, które na przestrzeni dekad nastąpiły w organizacji tatrzańskiej turystyki. Ale chyba przyznacie sami, że było w tej mojej tezie trochę racji.
Literatura:
S. Goszczyński, Dziennik podróży do Tatrów, 1853.
Ł. Rautenstrauchowa, Miasta, góry i doliny, t. 1, 1844.
M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatr i Pienin, 1858.
Pozostałe wpisy:
Trudne początki turystyki w Beskidach Zachodnich
W odcinku posłuchacie o mniej znanych faktach z historii turystyki w Beskidach Zachodnich. Usłyszycie o pierwszych schroniskach, oznaczeniach szlaków oraz barierach kulturowych i społecznych, które wpłynęły na percepcję gór przez pierwszych turystów. Podcast rzuca światło na stereotypy i mity związane z góralami beskidzkimi oraz pokazuje, jak obawy przed "potwornymi" mieszkańcami oraz brak infrastruktury turystycznej wpływały na rozwój regionu. Dodatkowo, odcinek opisuje, jak rywalizacja między polskimi a niemieckimi organizacjami turystycznymi ukształtowała obecny obraz turystyki w Beskidach.
Czytaj dalej →Turyści w Tatrach dawniej i dziś
Zawsze fascynowało mnie, że w Tatrach patrzymy dziś na te same granie, które oglądali turyści 200 lat temu. Ale czy ich doświadczenie faktycznie było podobne do naszego? W tym odcinku zaglądam do relacji z pierwszej połowy XIX wieku i sprawdzam, jak wyglądała wyprawa do Morskiego Oka, zanim zbudowano szlaki i schroniska i położono asfalt. Opowiem Wam o romantycznych uniesieniach dawnych podróżników, o wyboistych przejazdach góralskimi wózkami, noclegach w pustych szałasach i o tratwach sunących po czarnej toni jeziora. Zastanówmy się razem, jak zmieniła się tatrzańska turystyka.
Czytaj dalej →
