Święta po góralsku - między tradycją a magią

Cover Image for Święta po góralsku - między tradycją a magią
/podcast

Podcast Górskie Historie - Marysia Kościelniak

Słuchaj w Spotify:
Oglądaj na YouTube:
Górskie Historie tworzę od A do Z sama i udostępniam bezpłatnie. Możesz wesprzeć mnie w tym, fundując mi "wirtualną kawę“. Twój gest pomoże mi przygotowywać dla Ciebie więcej rzetelnych treści 🙂
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zastanawiacie się czasem jak wyglądały święta sto lat temu? Jak obchodzili wigilię mieszkańcy małych, nieoświetlonych wsi położonych daleko od głównych dróg? Jak przygotowywano się do Bożego Narodzenia i jakie magiczne obrzędy wiązano z tym świętem - niby chrześcijańskim, ale w wielu aspektach jednak pogańskim? Górale - uważani kiedyś za archetyp Polaków, ostoję polskości - to grupa, której warto się przyjrzeć, szukając odpowiedzi na te pytania. Zajrzyjmy więc pod góralskie strzechy: podhalańskie, zagórzańskie, sądeckie i babiogórskie. Orawskie, spiskie, pienińskie i żywieckie. I poczujmy ducha dawnych góralskich świąt.

Zaczniemy może trochę zaskakująco, bo od mojej historii. Jak pewnie część z Was wie, mieszkam na Dolnym Śląsku. Od urodzenia jestem związana z okolicami Wrocławia. Jest to taka część Polski, w której tradycje przekazywane z pokolenia na pokolenie miały bardzo utrudnioną drogę. Bo pokolenie naszych dziadków było w zasadzie pierwszym tutaj po wojnie. Sprowadzono wtedy na tzw. Ziemie Odzyskane ludzi ze wszystkich stron - z Kresów, z Polski centralnej i z Podhala. Byli też Grecy, Romowie, Łemkowie. I zrobił się nam tu tygiel kulturowy. Wiele tradycji zapomniano, a niektóre scaliły się z dziedzictwem innych przyjezdnych. Wszystko zależało od tego, czy w jednej wiosce zrobił się miks przybyszów, czy udało się „przenieść w całości" taką np. wieś z Kresów na te nowe ziemie. W mojej rodzinnej wsi - tuż pod Wrocławiem - osiedliło się wielu górali: Nawary, Rapacze, Kościelniaki. Nie byli to akurat Podhalanie, bardziej Zagórzanie i reprezentanci innych mniej znanych grup góralskich. I dzięki temu pewne zwyczaje z ich rodzinnych stron zostały tu przeniesione. Dlatego miałam to szczęście, że u mnie od drugiego dnia świąt po wsi chodzili kolędnicy, którzy w naszych domach grali i śpiewali góralskie pastorałki i sypali owsem „na zdrowie, na scyńscie, na to boże narodzenie". Kiedy byłam mała, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to coś wyjątkowego. Ba! Ja się tych kolędników bałam. Bo część z nich była poprzebierana za Turonie (tradycyjne, ludowe maszkary przypominająca dzikie zwierzę, symbolizujące płodność i witalność) i inne strachy silnie działające na dziecięcą wyobraźnię. Ulżyło mi więc, kiedy pewnego roku nie przyszli. I już więcej się nie pojawili. A ja dopiero teraz, po latach, doceniam, że miałam styczność z tą wyjątkową góralską tradycją. W całej Polsce gasną one już bezpowrotnie, a przecież każdy region ma swoje Turonie i swoich kolędników. U górali czas Bożego Narodzenia jest wyjątkowo magiczny. To wtedy za pomocą rozmaitych obrzędów możemy podejrzeć, co jest nam pisane. Wywróżyć sobie męża, dziecko, a nawet porozmawiać ze zwierzętami. Część z tych tradycji jest wspólna dla wielu regionów, część kojarzymy tylko z góralszczyzną. A w jej ramach - w zależności od grupy góralskiej - też znajdziemy różne wariacje.

W tym odcinku, nawiązując do grudniowych przygotowań przedświątecznych, chcę opowiedzieć Wam co nieco o góralskich świętach. Może którąś z tych wyjątkowych tradycji przyjmiecie w Waszych rodzinach. A może już od dawna je kultywujecie?

Przenieśmy się do góralskiej chaty w czasie adwentu.

Mam na imię Marysia, a to są Górskie Historie.

Adwent w górach

Grudzień, miesiąc z najkrótszymi dniami i najdłuższymi nocami, sprzyja wyciszeniu i zadumie. Nie bez powodu to właśnie wtedy wypada adwent - okres przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Na wsiach w całej Polsce oznaczało to porzucenie prac w polu na rzecz tych domowych. Wieczorami gromadzono się w chatach - haftowano i przędzono len. Łuskano też fasolę i darto pierze. Mężczyźni naprawiali rozmaite sprzęty, których jeszcze jesienią używali w polu. Motano też wełnę - z wyjątkiem 6 grudnia, kiedy miało to przynosić pecha. Wszystko dlatego, że św. Mikołaj, patron tego dnia, był uznawany niemal w całych Karpatach za władcę wilków, a motanie w ten dzień mogło sprowadzić nieszczęście w postaci zamotania się wilka wśród stada naszych owiec. Nie warto było tak ryzykować, bo przecież pasterstwo przed pierwszą wojną światową było bardzo ważnym zajęciem górali - dla wielu głównym źródłem zarobku - a wilki stanowiły wtedy realne zagrożenie. Dlatego u Babiogórców modlono się tymi słowy:

„Święty Mikołaju pasterzu dobytku,

Nie dopuść w stadzie wszelkiego ubytku".

Z tego samego powodu 6 grudnia pasterze spowiadali się i przynosili do kościoła dary, aby w ten sposób zabezpieczyć się przed uprowadzeniem przez wilki ich owiec. I jakby co, nie praktykowano w górach obdarowywania prezentami na mikołajki. Prezentem mogło być co najwyżej to, że św. Mikołaj na swojej dorocznej naradzie z wilkami nie rozkaże, że akurat Twoje owce zostaną skazane na pożarcie. Co ciekawe, takich mocy nie przypisywano św. Mikołajowi tylko wśród górali sądeckich.

W adwencie jako czasie wyciszenia nie grano muzyki, nawet w kościele śpiewano ciszej. Górale babiogórscy wierzyli, że tańczenie w adwencie może spowodować chorobę nóg. Jeszcze surowiej do tematu podchodzili Orawianie, którzy przestrzegali ścisłego postu, nie jedli tłuszczu ani mięsa. Pozwalali sobie jedynie na olej lniany i masło - ale tylko w wybrane dni. Kobiety nosiły się na czarno, jak w żałobie. Umartwiano się mocno także u górali sądeckich, gdzie niektórzy nie pili przez cały adwent alkoholu, a nawet odmawiali sobie papierosów!

Wszędzie przestrzegano też kościelnego nakazu uczęszczania na roraty, czyli codzienne msze adwentowe. Etnografka Magdalena Kroh zapisała takie wspomnienia leciwej góralki sądeckiej:

„Chodziły codziennie, chociaż mrozy były strzylające i do trzydziestu stopniu było, to się szło na roraty. Na szóstą rano, nie było zmiłuj się ani nic. Rodzice obudzili i dzieci musiały iść do kościoła. [...] Rano się chodziło na nogach z Maszkowic do Łącka, z góry, mamusia moja chodziła z latarką naftową! Rano o szóstej. Ale chodziła stale, w tygodniu dwa, trzy razy".

Jedna góralka z Pienin mówiła nawet, że wszyscy chodzili, bo to był po prostu ogromny wstyd nie być na roratach.

Świąteczne wróżby

Jak już wspomniałam, w okolicach Bożego Narodzenia zawsze sprawdzano, co przyniesie przyszłość. Najważniejsze i najbardziej praktyczne były wróżby dotyczące pogody na cały następny rok. Już od 13 grudnia, czyli dnia św. Łucji, zaczynały się magiczne „odczyty" pogody, które trwały przez kolejne 12 dni - każdy z nich reprezentował inny miesiąc. Inny sposób? U Babiogórców do 12 łupek z cebuli wsypywano sól. Tam gdzie sól zamokła do Bożego Narodzenia, w tych miesiącach miało padać.

Wiele wróżb dotyczyło też zamążpójścia. I tak panna mogła w dzień św. Łucji zerwać gałązkę wiśni albo czereśni i włożyć do wody - jeśli na Boże Narodzenie zakwitła, wesele było tuż tuż, nawet jeśli chłopa jeszcze nie było.

Sporo podhalańskich przesądów spisał Maciej Rak w Materiałach do etnografii Podhala. Tam znalazłam na przykład zapis, że „Jak w Wigilię B[ożego] Nar[odzenia] o północy podczas podniesienia kogut zapieje, to woda w studni w wino się obróci". Albo bardzo konkretną wróżbę mówiącą, że dziewczyna może spytać się w Wigilię wybranego mężczyzny, jak mu na imię - tak będzie miał na imię jej przyszły mąż. Co do zamążpójcia, watro było też wiedzieć, czym ten nasz zwiastowany chłop będzie się zajmował, dlatego:

„Po obiedzie o godzinie 6 we Wilię idą dziewki do wody, kładą ręce pod lód i czekają, co im wpadnie do rąk. Z tego wróży się, jakie zatrudnienie będzie miał jej przyszły mąż. Jeżeli jej wpadnie trzaska, to będzie cieśla, jak węgiel, to kowal itp."

Magiczny czas - dosłownie

Święta to magiczny czas. Często tak mówimy, mając na myśli spotkania rodzinne, piosenki świąteczne puszczane w centrach handlowych od 1 listopada i planowaną na 24 grudnia wielką wyżerkę. Dawniej magia była rozumiana bardziej wprost. To właśnie przed wigilią i w jej trakcie czarownice i złe duchy były najbardziej aktywne. Traktowano to poważnie, do tego stopnia, że zabezpieczano obory przez atakiem czarownic, które lubiły rzucać uroki na zwierzęta i sprawiać, że nie będą one dawać mleka. Miały to robić, podrzucając do obory kości zwierząt i ludzi, drewno z trumny, ziemię z cmentarza, zioła albo sierść zwierząt. W związku z tym niebezpieczeństwem smarowano ściany obory święconym czosnkiem, a w szpary w belkach wlewano wosk z paschału. Zmyślny sposób na niedopuszczenie czarownicy, inaczej bosorki, do swoich zwierząt mieli górale orawscy z Podwilka, którzy rozsypywali święcony mak, wierząc, że czarownica nie wejdzie do obory, dopóki nie pozbiera wszystkich ziarenek. Co ciekawe, istniały też specjalne metody na rozpoznanie czarownicy - również dostępne tylko o tej porze roku. Między 13 a 24 grudnia zbierano codziennie po jednym kawałku drewna i w Wigilię spalano je wszystkie w piecu. Jeśliby, nie daj Bóg, jakaś kobieta zapukała do drzwi w tym czasie, wiadomo było, że jest czarownicą. Myślę, że wszystkie mądre czarownice siedziały w takim razie w Wigilię w domu, żeby ich przypadkiem nie rozpoznano.

Ogólnie ludzie bali się wtedy chodzić po domach, żeby nie uznano ich za nieczystych. U górali babiogórskich wierzono, że rzucenie klątwy na dom wymagało od czarownicy - inaczej babruli - przyjścia do domu i obejścia ofiary. Tam mogła albo coś podrzucić, albo wylać specjalnie przygotowywaną wodę (np. po myciu zmarłego albo taką zaczerpniętą w określony dzień roku o poranku, zanim zaśpiewa pierwszy ptak) albo włożyć określony artefakt pod próg domu - to było najbardziej niebezpieczne. Skoro więc trzeba było przyjść do kogoś, żeby go zaczarować, to nie chodzono w gości w ogóle - tak na wszelki wypadek. Podobno czarownice mogły też przybrać postać zwierzęcą. Są opowieści o tym, jak gospodarz okaleczył w jakiś sposób spotkaną w oborze żabę czy kota, a następnego dnia okazywało się, że kobieta z sąsiedztwa ma podobne obrażenia.

Inna opcja rozpoznania osób parających się magią? Na pasterkę brano ze sobą specjalny wykonany własnoręcznie stołek, na którym klękano. Wtedy wszystkie czarownice ukazywały się klęczącemu, bo stały odwrócone twarzą od ołtarza. To na pewno nie zachęcało czarownic również do brania udziału w pasterce. Choć pewnie samo niepojawienie się na tej wyjątkowej mszy było wtedy podejrzane. Gdybym była czarownicą, uważałabym, żeby się jednak nie zdradzić, bo górale przez dwanaście dni przed wigilią kręcili bicz na czarownice, wzmocniony silnymi zaklęciami. Ale zaraz, zaraz… Czy taki góral sam nie stawał się czarownikiem, jeśli używał zaklęć do tworzenia bicza na czarownice? Wyczuwam tu podwójne standardy…

Zwyczaje wigilijne

Znacie powiedzenie „Jaka Wigilia, taki cały rok"? Albo, jak mówiono w Pieninach: „Wstoń na cas rano, zebyś nie zaspoł, zebyć nie wstoł skawśniały, ino ze śmiechem, zebyć cały rok mioł wesoły"? U mnie mama używała tego argumentu, żeby zaprząc mnie i mojego brata do posłusznej pracy w kuchni. Bo jeśli dostaniemy karę na komputer w Wigilię, to będziemy ją mieli przez cały rok. Woleliśmy nie ryzykować. Ostatecznie przygotowywanie świątecznych potraw nie jest najgorszym pomysłem na spędzanie wolnego czasu. Dawniej była to też okazja do wróżenia. Gaździna żywiecka, gotując, wysuwała na skraj pieca trzy rozżarzone węgielki - symbolizowały osobno grule, owies i siano. Który z nich świecił się jasno, ten zwiastował, że dana uprawa uda się w przyszłym roku. A jak się nie żarzył, to równie dobrze można było tego nie uprawiać.

Jeszcze inne obrzędy magiczne odprawiały gospodynie na Orawie. Piekły po jednym bochenku świątecznego chleba na domownika i do każdego wkładały ząbek czosnku - jeśli po upieczeniu sczerniał, można się było spodziewać, że ta osoba zachoruje. Żeby dodać magii tej z pozoru codziennej czynności i zadbać o zdrowie rodziny, gaździna uderzała łopatą do chleba o powałę i wypowiadała zaklęcie:

„Gody, gody, nowy rok.

Niek tak be przez cały rok".

Chlebów musiało być tyle co domowników, plus jeden dla dusycek. Tak mówiła o tym kobieta z Kiczory:

„Jednej babie nie chciało się tyle piec, nie upiekła tego chlebka dusom. Potym całe Gody w nocy cupkało i cupkało po izbie, i wołało: ka mój chlebuś! Ka mój chlebuś! To się pono babka nieboszczka o ten chleb dopominała. Tak mówili".

W Wigilię obowiązywał ścisły post. Na Orawie nie jedzono nic albo ewentualnie trochę gotowanego bobu. Górale sądeccy pozwalali sobie na kawałeczek chleba albo karpiela (brukwi).

Tradycją, która w mojej rodzinie przetrwała do dziś, jest wiara, że w Wigilię do domu pierwszy powinien wejść mężczyzna. Jeśli będzie to kobieta, kolejny rok można spisać na straty. U Zagórzan uważano też, że szron na drzewach zwiastuje obfitość owoców, a mgła - piękne runo na owcach. Nie ma więc co narzekać, jak w Wigilię będzie zimno i mgliście. Nie można było też niczego pożyczać ani wynosić z domu, bo to zwiastowało stratę i niedostatek.

Były też jednak bardziej sprawcze rytuały. Jeśli Wam na przykład mało owoców na drzewach, to możecie spróbować takiej zagórzańskiej manipulacji:

„Rankiem gospodarz wychodził do sadu z siekierą i przykładając ją do drzew owocowych wykrzykiwał a zetne cie! Bes widziec ze cie zetne! Na to gaździna wołała do męża: nie ścinoj! Nie ścinoj, bo bedzie rodziła! I tak trzykrotnie. W rezultacie drzewo zostało ocalone, co w następny roku skutkowało wyjątkowym urodzajem w przydomowym sadzie".

Na Orawie zapewniano też sobie tłuściutkie bydło, chodząc w Wigilię do obory tylko w grubym ubraniu. A jeśli nadal nie znalazłaś męża, w Wigilię wyjdź przed dom, huknij i zobacz, skąd pies się do Ciebie odezwie - z tej strony przyjdzie Twój przyszły małżonek. Może przyjdzie już w Wigilię na tzw. podłazy, czyli żeby życzyć wesołych świąt. To jest deklaracja matrymonialna, nie ma innej opcji. Najlepiej będzie, jeśli zerwie jabłko z Waszej podłaźniczki - co to takiego, zaraz Wam wyjaśnię. Na razie powiem tylko, że w takiej sytuacji możesz się już uważać za jego narzeczoną.

Co na świątecznym stole?

A jak wyglądała sama wieczerza wigilijna? Na Żywiecczyźnie, podobnie jak u innych górali, myto się i ubierano odświętnie, po czym wspólnie - po ukazaniu pierwszej gwiazdy - zasiadano do stołu. Pod nim stawiano kosze pełne ziemniaków, buraków i brukwi. Co jeszcze znajdowało się pod stołem? Siekiera bądź nóż - mające chronić przed złem - i łańcuch, na którym opierano nogi, aby były zdrowe. Inne źródła mówią, że zwyczaj ten miał na celu pojednanie rodziny. Dodatkowo siekierę wbijano też w próg izby, w której jedzono, co miało zapobiegać kłótniom rodzinnym. Na środku stołu rozłożone było siano przykryte białą lnianą tkaniną, której używano tylko dwa razy w roku: przy wieczerzy wigilijnej i przy pierwszym wiosennym siewie. Kładziono też nożyczki, żeby dziewczęta wyszły za mąż, klucze - żeby złodziej nie przyszedł do domu - i czosnek, żeby wszyscy byli zdrowi.

Co stawiano na stole? Chleb - symbol trudów minionego roku - masło, miód, opłatki, jabłka, orzechy. Potrawy wigilijne jedzono z jednej misy. Każdy miał swoją łyżkę, a jedną dodatkową kładziono na stole dla zmarłych z rodziny. Zapraszano ich na wieczerzę, otwierając okno i wołając po imieniu.

Co urzekło mnie najbardziej, kiedy czytałam o zwyczajach górali żywieckich, to fakt, że gospodyni miała przy stole ławę ze wszystkimi potrawami, które podawała, żeby nie musiała odchodzić od stołu. Może to jest jakieś rozwiązanie dla wszystkich naszych gaździn, które pół Wigilii spędzają w kuchni?

To, że Wigilia miała wpływ na resztę roku - szczególnie w kontekście plonów - widać po rozmowach, które można nazwać rytualnymi. Prowadzono je w nawiązaniu do jedzonych akurat potraw. Jedząc ziemniaki, rozmawiano o tym, gdzie je w przyszłym roku posadzić. Przy owsianym żurze dyskutowano o sposobie wysiewu owsa. Podobnie z żytem, brukwią i grochem. Te ustalenia miały sprawić, że plony będą obfite.

Oprócz tego, co góral sam wyhodował, na jego stole znajdować się musiały grzyby, owoce, ryby - czyli wszystko, co jedzono w ciągu roku i bez czego trudno byłoby żyć. Takie docenienie tych produktów miało sprawić, że ich później nie zabraknie.

No dobrze, ale co konkretnie jedzono w ten dzień? Menu górali orawskich to „kapusta warzono, zasmazano, z rzepom całom i rzepom omasconom masłym, biołe grzibki smazone z rzepom, bób na sucho, rzezańce z makiym, grok z polywkom, borzc ćwiklany z rzepom, chaluski ze śliwkami".

Co jedzono u Zagórzan? Żur żytni, kluski jęczmienne w polewce, ziemniaki, bób, kapustę, groch, brukiew, grzyby, owoce suszone. Te produkty łączono w rozmaite dania, np. w postaci zupy grochowej, postnej kapusty z ziemniakami, kompotu śliwkowego z kluskami, pierogów z kapustą bądź z suszoną śliwką i zupy grzybowej z kluskami. Ryb tu akurat nie jedzono.

Podobne rzeczy stawiano na stole u górali sądeckich: ziemniaki z żurem i suszonymi grzybami, groch z kapustą, groch z łazankami, zacierkę z grochem, kapustę z grzybami, kapustę z grochem, grzybami i ziemniakami, ziemniaki z polewką z suszonych owoców, krupy z suszonymi śliwkami, pęczak z grochem, karpiele gotowane na mleku, kluski z makiem, pierogi z kapustą i grzybami, serem, jabłkami.

Jak widzicie, zwykle mieszano ze sobą kilka podstawowych składników i zdawano się na kreatywność gospodyni. Prostota była może i wymuszona warunkami ekonomicznymi, ale w tych okolicznościach takie jedzenie cieszyło podobnie jak nas wyszukane makowce i rybne specjały. Dziś martwimy się, czy wystarczy jedzenia na święta. Czy aby na pewno będzie te dwanaście potraw. Na Orawie do tej magicznej dwunastki liczono czosnek, jabłko, opłatek - może my też powinniśmy tak robić i zaoszczędzić trochę jedzenia.

Na Żywiecczyźnie ważna sprawą było, żeby podczas wieczerzy nikomu nie upadła łyżka, bo to znaczy, że się zachoruje. Jeszcze gorzej, jeśli nakrywając do stołu, ktoś się pomyli i zamiast jednej łyżki więcej da jedną mniej. To zwiastowało śmierć - tylko jeszcze nie wiadomo kogo.

Inny ciekawy zwyczaj (tym razem orawski): po Wigilii w ciszy wstawano od stołu, wychodzono na pole i zamiatano miotłami trzy razy wokół domu, kierując śmieci „ku chałupie". Po tym można było zajrzeć do domu, a w nim przez okno podejrzeć, co się w nim wydarzy w najbliższym roku.

Dziwić może swoboda, z jaką górale balansowali między magią a religią. Podczas kolacji wróżyli m.in. z dymu gaszonej świecy, a później śpiewali kolędy i wybierali się na pasterkę. Swoją drogą na takiej pasterce musiało ciekawie pachnieć, szczególnie na Orawie, gdzie smarowano stopy czosnkiem, żeby przez cały rok nie bolały.

Następnego dnia odpoczywano. I to nie tylko dlatego, że w Wigilię tyle się działo i późno wracano z kościoła. W pierwszy dzień świąt nie można było nikogo odwiedzać - był absolutny zakaz. Straszono nawet dzieci, że nogi będą za to ucinać. Dodatkowo nie można było też ścielić łóżek, sprzątać, zamiatać izby, bo to mogło wygonić dusze zmarłych, które wtedy przychodziły odwiedzić domowników. Nam też przydałby się taki świąteczny relaks, nie sądzicie?

Choinka i dekoracje

W góralskich chatach nie było wielkiej strojnej choinki jak z marketu. Były za to podłaźniczki, czyli małe drzewka albo sam czubek jodełki zawieszone pod sufitem. Nazwa pochodzi od „podłażenia", czyli chodzenia do kogoś z życzeniami. Ozdabiano je tym, co było w domu - jabłkami lub orzechami. Wykonywano też specjalne kuliste ozdoby, zwane „światami", zrobione z kolorowych opłatków. U Zagórzan wieszano też ciastka.

U górali żywieckich, podobnie jak u Podhalan, w domu pojawiała się jedlina - symbol życia i dostatku - w formie podłaźnicy, ale mniejsze gałązki przyozdabiały też wiszące na ścianach obrazy. O symbolice jodełki może świadczyć odnotowane przez entografów regionalne powiedzenie: „cobyście mieli wszyćkiego dości, jako na połaźnicy łości". Co ciekawe, małą jodełkę umieszczano też w pomieszczeniu gospodarczym, gdzie trzymano zwierzęta, a kolejną na oborniku. Miało to przyciągnąć dobrostan i plony. Zwierzętom nie tylko stawiano „choinkę", ale także dzielono się z nimi opłatkiem i potrawami wigilijnymi.

Jeśli chodzi o podłaźnicę w domu, przystrajano ją nie tylko jabłkami i orzechami, ale także słomianymi łańcuchami, a nawet czosnkiem i cebulą. Tak ozdobiona wisiała nad stołem aż do 2 lutego, czyli do święta Matki Bożej Gromnicznej. Innym wieszanym pod sufitem ornamentem świątecznym był pająk zrobiony ze słomy, nasion i bibuły. Nie zastępował on jodełki, a raczej był wieszany obok niej. On też miał, rzecz jasna, swoją symbolikę - miał czuwać nad zachowaniem ciągłości wegetacji zbóż.

U górali babiogórskich z podłaźnika wróżono - jeśli wszystkie igły opadły przed 6 stycznia, można było spodziewać się pomoru, jeśli ktoś zjadł z niego jabłko przed drugim dniem świąt, groziły mu wrzody. Jodła miała odpędzać złe moce, podobnie jak siano, którego snopek gazda wnosił do izby, w której wieczerzano. U mnie do dziś symbolicznie umieszczamy sianko pod obrusem. Na cały snopek współczesne gaździny mogłyby się już nie zgodzić. Ten przesąd przegrał ze współczesną estetyką i praktycznością.

Kolędowanie

Drugi dzień świąt do tej pory na góralszczyźnie oznacza początek kolędowania. Odwiedza się wtedy sąsiadów, cieszy się narodzeniem Pana i śpiewa. Najbardziej znaną tradycją kolędniczą jest obsypywanie domowników albo domu owsem, które wcześniej tego dnia święci się w kościele. U mnie do tej tradycji nawiązuje się symbolicznie - w kościele święci się owies, a po mszy rolnicy rzucają nim z chóru na wiernych. Zebrany w ten sposób owies przynosi szczęście, dlatego jeszcze mój tata zbierał go trochę do kieszeni płaszcza. A że płaszcz wyciągał z szafy tylko na święta, to zebrało się w jego kieszeniach trochę zboża.

W skład tradycyjnej grupy kolędniczej wchodził Turoń i gwiazda - te przebrania dominowały. Do tego czasem dołączali chłopcy przebrani za Dziada, Cygana, Żyda, Diabła, Śmierć, Czarownicę oraz muzykanci. Nie było tu ustalonych zasad, grupy różniły się składem. Najczęściej niesiono gwiazdę i Turonia. Ten ostatni kłapał paszczą, tańczył i gonił dziewczęta.

Kolędować mogli tylko mężczyźni. Czasem decydowano się też na niesienie szopki z ruchomymi postaciami albo odgrywanie przedstawienia, tzw. Herodów, w którym udział brał Król Herod, Marszałek, Trzej Królowie, dwaj żołnierze Heroda, Anioł, Diabeł, Śmierć i Żyd. A co dla kolędników w zamian? Różnie, zależnie od tego, czym mógł się podzielić gospodarz odwiedzanego domu. Czasem były to pieniądze, częściej smakołyki, np. kiełbasa. A było za co dziękować, bo wizyta kolędników to nie tylko rozrywka, spektakl i muzyka, ale też pomyślność na cały nadchodzący rok.

Zakończenie

Boże Narodzenie w połączeniu z Nowym Rokiem i świętem Trzech Króli to u większości grup góralskich inaczej Gody czy Godnie Święta. Motywy przewodnie obrzędów związanych z Godami to z jednej strony narodziny Jezusa Chrystusa, z drugiej sprawy bliższe sercu każdego górala (i człowieka w ogóle) - odradzające się słońce, życie, wegetacja, pamięć o przodkach, wiara w ich opiekuńczą moc. Może część z opowiedzianych tu zwyczajów nie jest dla nas sensowna i w dzisiejszym świecie nie ma już racji bytu, ale są też elementy, które warto byłoby przenieść do naszych domów. Może specjalną ławę dla gospodyni, co by nie musiała ganiać do kuchni? Może wbijanie siekiery w odrzwia, żeby uniknąć rodzinnych waśni? A może zastąpienie choinki podłaźniczką albo przynajmniej zawieszenie na drzewku jabłek i orzechów zamiast plastikowych ornamentów? Po to, żeby góralskie tradycje przetrwały, ale też żebyśmy sami zanurzyli się głębiej w magiczny czas Godów.

A ja Wam na koniec życzę:

"Na scynści, na zdrowi, na to Boze Narodzynie

Zeby się Wom chowało wsytko stworzynie

Zeby się Wom darzyło, mnozyło we dworze, w kumorze.

Dej Panie Boze".

Wesołych świąt!

Literatura

„Tatrzański Orzeł" 2008, Vol. 61, nr 3.

Kultura ludowa Górali Orawskich, red. U. Janicka-Krzywda, Kraków 2011.

Kultura ludowa Górali Żywieckich, red. K. Ceklarz i B. Rosiek, Kraków 2018.

Kultura ludowa Górali Zagórzańskich, red. U. Janicka-Krzywda, Kraków 2013.

Kultura ludowa Górali Pienińskich, red. K. Ceklarz i U. Janicka-Krzywda, Kraków 2014.

Kultura ludowa Górali Babiogórskich, red. U. Janicka-Krzywda, Kraków 2016.

Kultura ludowa Górali Sądeckich, red. K. Ceklarz i M. Kroh, Kraków 2016.

M. Rak, Materiały do etnografii Podhala, „Biblioteka LingVariów" T. 22, Kraków 2016.

Pozostałe wpisy:

Cover Image for Trudne początki turystyki w Beskidach Zachodnich

Trudne początki turystyki w Beskidach Zachodnich

/podcast

W odcinku posłuchacie o mniej znanych faktach z historii turystyki w Beskidach Zachodnich. Usłyszycie o pierwszych schroniskach, oznaczeniach szlaków oraz barierach kulturowych i społecznych, które wpłynęły na percepcję gór przez pierwszych turystów. Podcast rzuca światło na stereotypy i mity związane z góralami beskidzkimi oraz pokazuje, jak obawy przed "potwornymi" mieszkańcami oraz brak infrastruktury turystycznej wpływały na rozwój regionu. Dodatkowo, odcinek opisuje, jak rywalizacja między polskimi a niemieckimi organizacjami turystycznymi ukształtowała obecny obraz turystyki w Beskidach.

Czytaj dalej →
Cover Image for Turyści w Tatrach dawniej i dziś. Część 2: Romantycy w outdoorze

Turyści w Tatrach dawniej i dziś. Część 2: Romantycy w outdoorze

/podcast

W tym odcinku zobaczymy jak wyglądało wędrowanie po Tatrach w pierwszej połowie XIX wieku: jak radzono sobie z pogodą, jak łatwo można było zabłądzić i jakie inne błędy popełniano zarówno dawniej, jak i dziś. Opowiem Wam o zapomnianych zwyczajach, o krynolinach plączących się w kosówce, o kąpielach w górskich stawach i o nocowaniu w pustych szałasach. Przyjrzymy się temu, co w tatrzańskiej turystyce naprawdę się zmieniło, a co — mimo upływu dwóch stuleci — pozostało zaskakująco znajome.

Czytaj dalej →
Postaw mi kawę na buycoffee.to