Turyści w Tatrach dawniej i dziś

Cover Image for Turyści w Tatrach dawniej i dziś
/podcast

Podcast Górskie Historie - Marysia Kościelniak

Słuchaj w Spotify:
Oglądaj na YouTube:
Górskie Historie tworzę od A do Z sama i udostępniam bezpłatnie. Możesz wesprzeć mnie w tym, fundując mi "wirtualną kawę“. Twój gest pomoże mi przygotowywać dla Ciebie więcej rzetelnych treści 🙂
Postaw mi kawę na buycoffee.to

Morskie Oko, zanim było modne

Od dawna fascynuje mnie historia turystyki. Dlaczego? Bo góry są jednym z niewielu miejsc, gdzie człowiek przez wieki patrzy na mniej więcej te same krajobrazy. Miasta zmieniają się nie do poznania, lasy znikają i pojawiają się na nowo, rzeki meandrują, rzeźbiąc sobie nowe koryta. A góry? Ich zmienność rozlicza się raczej w tysiącach niż w setkach lat.

Wiadomo, że są i takie góry, które zmieniły się pod wpływem człowieka, ale nawet w nich - w takich Karkonoszach czy Masywie Ślęży - zarys krajobrazu i ogólna scenografia geologiczno-botaniczna pozostaje podobna. Są natomiast takie góry, których człowiek nie dał rady jeszcze przeobrazić aż tak bardzo. Przykład? Tatry. I z dużym prawdopodobieństwem moje impresje z takiego na przykład Krywania czy znad Morskiego Oka są zbliżone do tych, które miała turystka na początku XIX wieku. Czyli 200 lat temu! Czyż to nie jest niezwykłe?

No dobrze, ale możecie mi teraz zarzucić, że nie mam racji. Że okej, może układ grani i żlebów nie zmienił się zbytnio, ale człowiek majstrował przy tych górach - budując kopalnie, szlaki czy schroniska. Nie zapominajmy też o antropopresji, masowej turystyce, E. coli w strumykach. Moglibyście kłócić się, że mimo wszystko nie możemy porównywać naszych doświadczeń z Giewontu czy Doliny Kościeliskiej do tych, które były udziałem znanych podróżniczek i podróżników jakimi byli Maria Steczkowska, Łucja Rautenstrauchowa czy Seweryn Goszczyński. I na pewno mielibyście rację. Bo choć góry są może i niewzruszone, to nasze ich postrzeganie, nasz sposób obcowania z nimi na pewno nie jest stałą. Zmienia się zależnie od warunków, infrastruktury, ludzi, których spotykamy na szlaku, ale także od mody, dominującej estetyki i filozofii epoki.

Postanowiłam przyjrzeć się właśnie tym podobieństwom i różnicom. Spróbować wyobrazić sobie i - przede wszystkim - opowiedzieć Wam jak wyglądała turystyka w Tatrach w pierwszej połowie XIX wieku. I zobaczyć, czy faktycznie było inaczej, a może jednak podobnie jak dziś?

Też jesteście ciekawi? W tym odcinku prześledzimy, jak wyglądały pierwsze wycieczki do MOKa. W następnym posłuchacie o szokujących zachowaniach turystów i pewnych tradycjach, które kultywujemy w Tatrach do dziś.

Mam na imię Marysia, a to są Górskie Historie.

Wstęp

Mówiłam Wam już na pewno kiedyś, że boom na Tatry i Zakopane rozpoczął się w II połowie XIX stulecia, konkretnie w latach 70. Wtedy już na tyle dużo wiedzieliśmy o Tatrach, żeby eksplorować je turystycznie na większą skalę. Wystarczająco osób je zwiedziło, żeby udowodnić, że da się tam wędrować i że nie grozi to pewną śmiercią. Mało tego, okazało się, że Tatry to w sumie przyjemny teren spacerowy dla odważnych panien z miasta i boisko sportowe dla testujących swoje siły dżentelmenów. Liczba turystów zjeżdżających do Zakopanego rosła z roku na rok. Powstawało coraz więcej możliwości noclegowych a także atrakcji - kasyno, kawiarnia, teatr. Szybko przeszliśmy od fascynacji do zadeptywania i już pod koniec XIX wieku narzekano, że turystów jest za dużo, że nie szanują przyrody i górali i że dobrze by było, żeby jakieś inne góry przejęły trochę odwiedzających. Ale zanim do tego doszło, zanim Tatry aż tak się spopularyzowały, było kilka dekad, kiedy już w nie jeżdżono, ale jeszcze nieśmiało, jeszcze bez dostępu do wiedzy. Zanim doszło do społecznego podbicia pieczątki z napisem "można iść, jest bezpiecznie i fajnie", musieli w te góry wybrać się śmiałkowie nie mogący liczyć na tego typu zapewnienia. Bo przecież pierwsze schroniska i szlaki powstawały dopiero z inicjatywy utorzonego w 1873 roku TT. Czyli wiadomo, że 40, 30 lat wcześniej takich udogodnień albo nie było, albo ich role grały ścieżki i szałasy pasterskie bądź górnicze. Podobnie zmienili się ludzie - pod koniec XIX wieku górale mieli już rozwinięte biznesy, wiedzieli czego oczekuje gość i za co najlepiej płaci. Wcześniej również opcji zarobku nie odrzucano, spełniano zachcianki szanownych państwa, ale nie można mówić o profesjonalizmie, ani fachu. Przecież pierwszy przewodnik tatrzański dostał legitymację dopiero w 1877 roku. Wcześniej owszem byli, prowadzili, ale przewodnictwo nie było profesją takich górali. Zajmowali się polowaniem na kozice albo wydobyciem kruszców albo pasterstwem. Wskazywali drogi tylko wtedy, kiedy zaszła taka potrzeba - bo przecież najlepiej ze wszystkich je znali. Podobnie z doskoku oferowano usługi transportowe, noclegowe czy gastronomiczne. Dlatego czasem trzeba było poczekać na woźnicę, a wóz, którym się jechało był zwykłym drabiniastym wózkiem transportowym. Górale sami nie byli zbytnio zaznajomieni z wygodami, do których przyzwyczajeni byli ich goście, dlatego nie widzieli nic dziwnego w oferowaniu im spania na sianie w jednoizbowym szałasie z przeciekającym dachem, albo karmienia ich tym, czym sami się żywili, czyli mlekiem i jego produktami. Dla gości to wszystko stanowiło jednak pożądaną egzotykę. Bo taka przygoda to było coś, czym z powodzeniem można było później chwalić się na salonach. Były to też czasy, kiedy takie niebezpieczne zbliżenia do natury i prostego ludu stanowiły atrakcję samą w sobie. Atrakcję, o której czytano w romantycznych sonetach i poematach. Można więc powiedzieć, że była to taka sytuacja win-win. Góral nie musiał się zbytnio napracować, a turyści cieszyli się ze wszystkiego, co odbiegało od ich codzienności. Dlatego momentami ich wycieczki wyglądały kuriozalnie, a dla współczesnego, przyzwyczajonego do pewnego poziomu komfortu podróżnika - może lekko przerażająco.

Nie ma co narzekać na asfalt do Morskiego Oka

Na potrzeby tego odcinka wróciłam do kilku relacji z podróży po Tatrach i przeczytałam je dokładnie szukając powtarzających się schematów. I zgadnijcie dokąd udał się każdy z autorów? Do Morskiego Oka, oczywiście. Dawniej może i trudniej było się tam dostać, ale mimo to jezioro też było uznawane za najpiękniejsze miejsce w Tatrach i turystyczny must see. Przyjrzyjmy się zatem takiej wycieczce etap po etapie i zobaczmy, jak przeżywali ją turyści w pierwszej połowie 19. Stulecia.

Dojazd z Zakopanego

Była to wyprawa, bo żeby się tam dostać z Zakopanego, gdzie nocowali wszyscy turyści, potrzebne były minimum 2 dni: z jednym noclegiem w Bukowinie i drugim w szałasie nad samym jeziorem. Jechało się podobnie jak dziś przez Bukowinę, Głodówkę - wtedy proste wsie góralskie i polany wypasowe. Krajobrazy mijane po drodze były więc troszeczkę inne. Te różnice bardzo dobrze widać chociażby w opisie Łysej Polany:

"Na zachodnim brzegu Białki, w połowie drogi między Bukowiną a Morskim Okiem, leży polana zwana Łysą, która pięknością swoją w prawdziwe wprawia zachwycenie. Najpiękniejsza łąka rozścielająca się kwiecistym kobiercem, szałas stojący na pochyłości wzgórza, stada pasącego się bydła, pasterze i pasterki uganiający za niem i zwołujący rozpierzchłe owieczki dźwięcznym głosem, który dalekie powtarzają echa, to wszystko ujęte w ramy splecione z olbrzymich opok, z ciemnemi lasami u doły i kryształowej wstęgi potoku, opromienione słońcem porannem, tworzy obraz tak wdzięczny i czarujący, że nic nie zdoła zatrzeć go w pamięci."

Pięknie, prawda? Dzisiaj mamy tam parking. Co prawda malowniczo położony parking. Ale jednak… parking. I to oglądający nierzadko dantejskie sceny, których aktorami są rozwścieczeni kierowcy tłoczących się w okolicy samochodów.

Z Łysej Polany do Morskiego Oka

Do Morskiego Oka przez wiele dekad można było dojechać wozem, a potem nawet autobusem. Teraz, szczególnie kiedy wybieramy się z Palenicy Białczańskiej na któryś ze szczytów Tatr Wysokich , może się nam to wydawać pożądanym ułatwieniem, nawet luksusem, za który bylibyśmy skorzy zapłacić. Pocieszę Was jednak, kiedy powiem, że pasażerowie tych góralskich wózków też chętnie zamieniliby się z nami miejscami. Może i my musimy dreptać 7 kilometrów asfaltem, ale za to oni doświadczali ogromnych niewygód będąc jak worek ziemniaków rzucani po wozie i podbijani na każdym kamieniu. Narzekania były częste, szczególnie że w Bukowinie przesiadano się z normalnych wozów do małych góralskich wózków, przez co różnica była odczuwalna od razu. Posłuchajcie:

"Wsiedliśmy na wózki i zaczęła się podróż prawdziwie męcząca. Daleko lepiej iść piechotą, niż trząść się po tych kamiennych progach, po tych dylach pokładzionych na poprzek drogi. Za każdym podskokiem wózka, a w takich podskokach ciągle się jedzie aż do ujścia Roztoki, zdaje się jadącemu, że wypadnie pod koła"

Warto tu dodać, że ta autorka tych słów, pani Maria, wcześniej przeszła pieszo Doliną Roztoki do Doliny Pięciu Stawów, a następnie przez Świstówkę do Morskiego Oka, żeby stamtąd popłynąć tratwą na drugi brzeg i wspiąć się do Czarnego Stawu. Także jeśli wg niej zjazd wózkami był dopiero podróżą męczącą, to ja jej wierzę. Ona wolałaby iść, my wolelibyśmy jechać - tylko nie oferowanymi konnymi wozami, wiadomo. Jak widać, zawsze lepiej tam gdzie nas nie ma.

Transport do Morskiego Oka

Podobnie rzecz się miała z narzekaniem na samą dostępność góralskich wózków. Teraz jest ich pod dostatkiem, ale nie cieszą się najlepszą sławą, więc mało kto z nich korzysta. Jest to mówiąc wprost wstyd - czy wg aktywistów praw zwierząt czy prawdziwych taterników a nawet osób niepełnosprawnych które raz za razem udowadniają, że do Morskiego Oka da się dotrzeć, nie męcząc koni. W I połowie XIX wieku, mimo że turystów nie było wielu, na wózek trzeba było trochę poczekać, szczególnie jeśli podróżowało się większą ekipą. Wiemy to z relacji Łucji z Giedroyciów Rautenstrauchowej, która wybrała się w towarzystwie czterech mężczyzn , dwóch kobiet i służby ze Szczawnicy do Morskiego Oka. Warto dodać, że odradzano jej tę wycieczkę jako nieroztropną, co pokazuje nam na jakim etapie była wtedy turystyka w Tatrach. Łucja jednak nic sobie nie robiła z tych przestróg, zebrała towarzystwo i wyruszyła w bardzo dobrym nastroju na podbój Doliny Rybiego Potoku. Problemy zaczęły się dość szybko, bo już w Bukowinie, gdzie, jak opowiada: "Natychmiast po przyjeździe [do Bukowiny], nim jeszcze przyrządzono do obiadu, posłaliśmy po górali. Lecz, że to był poniedziałek, dalszy ciąg niedzieli, bardzo wielka znalazła się trudność nagromadzenia ich tylu, ile nam potrzeba było. Każdy wózek bowiem, może tylko dwie osoby zabrać, jednę na przeciw drugiej, a do każdej takiej kolebki, trzeba trzech, a najmniej dwóch silnych chłopów, którzy ją ciągle od przepaści bronią, często zupełnie w rękach unoszą.

Obrachowawszy się sumiennie, wyliczono dla nas potrzebę ośmiu takich wózków, i dwudziestu górali.
Długo nadaremnie na wszystkie za nimi posyłano strony." (ŁR s. 145) A ostatecznie usłyszeli od jednego z przybyłych na wezwanie, że "dziś poniedziałek, to człowiek nie bardzo pewny swego; a tu ostatnie deszcze zapewne poprzewracały wszystko, jakby przed stworzeniem świata. Lepiejby oni do jutra zaczekali" (ŁR s. 147)

Możliwe, że chcieli oni odsunąć od siebie tę pracę ze względu na poniedziałkowe zmęczenie po niedzielnych hulankach, co sama autorka sugeruje, pisząc, że u górali poniedziałek jest przedłużeniem niedzieli i że wszystkie te wymówki, które usłyszeli od nich są wypowiadane "za namową karczmarza".

"Usługodawcy"

Warto tu jeszcze dodać, że owi górale mieli zaskakujący wygląd i to bynajmniej nie przez swój bogaty regionalny strój jak dziś, a raczej przez to, że "dla uczynienia się mniej czułymi na skwar słońca i powietrza zmiany, przed wyjściem [z dolin na hale na całe lato], nacierają całe ciało słoniną. Ta tłustość, którą wiernie przez cały ciąg swej pielgrzymki dochowują, połączona z pół-rocznym kurzem i innemi człowieczeństwa smutnemi warunkami, tworzy na całej ich powierzchni, jakąś skorupiastą powłokę. [...] Jedyna ich koszula [...] zupełnie do tłustego przylgła ciała, i jakby jegoż częścią, nadaje całej ich postaci wyraz tak szczególny, iż trudno z pierwszego wejrzenia zatwierdzić, czy ten utwór do nad - czy do podziemnych ma być liczony istot. A gdy z wielką i nadętą kozą w ustach, zaczną wyciągać z niej niezbyt także ludzkie tony, ta dzika harmonia jeszcze więcej im dzikości dodaje." (ŁR s. 150)

I ja wiem, że brzmi to absurdalnie i zupełnie nieprawdopodobnie, ale uwierzcie - tak było. Znam ten zwyczaj z wielu innych źródeł. Górale faktycznie smarowali się słoniną albo innym tłuszczem, żeby chronić się przed warunkami atmosferycznymi. Natłuszczone mieli też włosy i ubranie. Mycie się - jak się spodziewacie - nie było częstym zjawiskiem. Do tego praca - dosłownie - w pocie czoła i mamy te ludziom podobne twory, które cywilizowanemu człowiekowi zdawały się być czymś z odległych krain albo dawnych baśni.

Tacy górale wieźli panią Łucję i jej towarzyszy do Morskiego Oka, a trwało to wiele godzin. Podróż była męcząca, niewygodna, a kiedy nadeszła noc stała się nawet straszną. Wiadomo jak to w nocy, różne widziadła przychodzą do człowieka, a w tamtych czasach nikt nie miał latarki, żeby móc je odpędzić. Mało tego, widoczne z oddali światło ogniska przywoływało na myśl legendy o zbójnikach. Lęku co niemiara. Na szczęście okazało się, że byli to tylko owczarze. Ale czy aby na pewno tylko? Byli to bowiem - wg opisu Pani Łucji - dzicy ludzie:

"Owczarze osmoleni i czarni, zapalili dwie duże sosny, a potrząsając je nad głową krocie sypiąc iskier, zupełnie do szatanów podobni, rzucali odblask czerwonego światła na te urwiska i strugi, na te poprzewracane drzewa i skały, na ten cały nieład natury, który wówczas coś miał w sobie do piekła podobnego. Było to wspaniałe i malownicze. Lecz, że ja nigdy dokładnego wyobrażenia o piekle nie potrafiła sobie utworzyć, bardziej mi to jakiś paryzki balet przypominało, i bawiłam się tym widokiem, jakbym na nowem była widowisku."

Musicie pamiętać, że w czasach kiedy Rautenstrauchowa oglądała to widowisko, w modzie był jeszcze romantyzm, a autorka znała osobiście samego Mickiewicza, więc naturalne jest, że w swojej twórczości nawiązywała do prądów i idei epoki. A na co zwracano uwagę w romantyzmie? Fascynowano się zjawiskami nadprzyrodzonymi, wzniosłością pierwotnych krajobrazów i gwałtownych zjawisk atmosferycznych. Ekscytowano się też folklorem, szczególnie legendami. I o ile zwykły chłop z Mazowsza mógł być mało poetyczny, to już tajemniczy syn Karpat, otulony skorupą ze słoniny tatrzański owczarz - pół bóg, pół człowiek - to już było coś wartego uwagi. Dlatego mówimy o tym, że w XIX wieku, szczególnie w jego pierwszej połowie (chociaż nie tylko), romantyzowano górali. Dzisiaj sposoby myślenia mamy już inne, a i poziom wiedzy na temat gór i górali się zmienił. Przecież w dobie globalizacji i nieograniczonego dostępu do informacji nie ma już mowy o "tajemniczym" góralu. Nic już nie jest tajemnicze, wszystko jest wiadome. Trudno więc wkręcić sobie, że pasterze spod Wołoszyna to piekielne zjawy. Trudno usprawiedliwiać ich nieznośne zachowania folklorem i tradycją. Zabrano nam romantyzowanie. A czasem może by się przydało…

Schronisko nad Morskim Okiem

Kiedy Łucja dotarła już z towarzyszami i zastępem górali do Morskiego Oka, a było to późno w nocy, ucieszyła się, że w końcu będą mogli schronić się w stojącym nad jeziorze domku, o którym jej opowiadano. Jakie było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że domek faktycznie stał, ale pusty, bez ciepłego ogniska i gospodarzy, którzy w jej wyobraźni mieli podać im syty posiłek. Towarzyszący jej owczarz szybko jej wyjaśnił, że nikt przy zdrowych zmysłach by tu nie mieszkał, bo po co. Znaleźli się w końcu w pustej chacie krytej strzechą, zasiedli wspólnie - damy i dżentelmeni na podłodze przy ognisku i podsumowali przeżycia ostatnich godzin, zgodnie uznając, że mądrzejsi od nich trafiają do szpitali psychiatrycznych.

Jakże inaczej wygląda to dziś. Schronisko, kuchnia, możliwość podziwiania widoków niemal z ciepłego łóżka. Mamy tu jednak klasyczny paradoks - albo cieszysz się samotnością i stawiasz czoła niewygodom, albo korzystasz z udogodnień stworzonych na przyjęcie tłumów. Ciekawa jestem, co Wy byście wybrali.

Tratwą po Morskim Oku

Z relacji, które czytałam nie wynika, żeby w pierwszej połowie XIX wieku nad Morskim Okiem były tłumy. Ba! W zasadzie nie wspomina się o żadnych innych turystach oprócz piszących i ich towarzyszy. Nie znaczy to jednak, że ich tam nie było. Takie teksty były stylizowane według romantycznej mody, a mijanie innych grup turystów do romantycznych nie należało. Trudno więc stwierdzić, jak było naprawdę. Wiemy natomiast na pewno, że w pierwszych dekadach XIX wieku turystów ogólnie było nieporównywalnie mniej niż dziś i nikt by nam wtedy nie uwierzył, gdybyśmy choć zasugerowali, że za 150 lat przy Morskim Oku będą się rocznie przewijać miliony.

Zaletą mniej licznych odwiedzin było nie tylko samotne kontemplowanie krajobrazów, ale też to, że można było spokojnie wozić się po jeziorze tratwą, nie martwiąc się zbytnio o naruszanie spokoju przyrody. Wtedy jeszcze nad brzegiem rósł bujny kosodrzew, zieleniła się borówka. A głębin bano się jak samego szatana, więc nikt by nawet nie wpadł na to, żeby coś tam wrzucić, nasikać, zrobić sobie sesję zdjęciową czy łowić ryby. W końcu Morskie Oko miało połączenie z morzem, działy się w nim niewyjaśnione rzeczy i pływały potworne stworzenia. Można by tu zadać pytanie: w takim razie, czy turyści nie bali się wsiadać na tratwę? Bali się, ale po to właśnie przyszli w Tatry - żeby doświadczyć wzniosłości, siostry grozy.

Usługę przewozu tratwą oferowali górale, a dokładnie owczarze stacjonujący w szałasie jakieś 15 minut od Rybiego Jeziora. Był to lokal z szeroką jak na tamte czasy ofertą, bo można było też zakupić konewkę kwaśnego mleka albo napić się wprost z bijącego obok zimnego źródła. W tamtym czasie niemal każdy szałas pasterski stawał się małym punktem gastronomicznym. Jedynym dostępnym, tak naprawdę.

Dzisiaj szukamy w takich miejscach oscypków. Ale Kiedyś popularnym i jedynym słusznym produktem bacówek była żętyca. Słodka albo kwaśna. Ciepła albo zimna. Nawadniająca, krzepiąca, egzotyczna. I przede wszystkim zdrowa, bo w tamtym czasie nie tylko tu ale i w innych górach prowadzono terapie żętycą albo serwatką z mleka innych zwierząt. O serkach też możemy przeczytać, ale nie nazywano ich jeszcze oscypkami. Były one też rzadziej dostępne, a żętycę jako podstawowy posiłek górali, można było dostać zawsze.

Mleko często służyło wędrowcom za jedyny posiłek na trasie, ale w I połowie XIX wieku równie skutecznie co jedzeniem, karmiono się wzniosłymi widokami, więc nic w tym dziwnego. Takim karmiącym doświadczeniem była sama podróż tratwą po Morskim Oku, o której czytamy:

"O! Cóż to za rozkosz ta żegluga! Cóż to za widok niezrównany czaruje duszę! Woda przy brzegach jasnozielonego koloru, ciemnieje, w miarę jak się zapuszczamy dalej; na środku, gdzie znaczna głębia, wydaje się zupełnie czarna. O ile się dotąd przekonano, głębia jeziora dochodzi do 150 stóp. Łagodny powiew wietrzyka fałdował zlekka te ciemne fale, a promienie słońca złotą na nie zarzucały siatkę; krople rozpryskujące się za każdem poruszeniem wioseł, wydawały się jakby złoto i brylanty, rzucane ręką czarodziejki w czarną paszczę otchłani. Dopiero wypłynąwszy na środek jeziora, poznajemy znaczną jego rozległość, wtenczas dopiero piękność jego w całym występuje blasku."

Przyznajcie, też chcielibyście kiedyś dryfować nad tą "czarną paszczą otchłani". Ja bym chciała. Ale nie wyobrażam sobie sytuacji, w której byłoby to współcześnie możliwe. O tym i o innych atrakcjach, które nie są już dla nas dostępne opowiem Wam za dwa tygodnie.

Wrócimy wtedy do tematu dziwnych zachowań dawnych turystów i tradycji, które towarzyszą nam od 200 lat. Dowiecie się też, jak wyglądał odpowiedni strój w góry i dlaczego nie wszyscy go nosili. Do usłyszenia za dwa tygodnie i do zobaczenia na szlaku.

Literatura:

Rautenstrauchowa, Łucja, Miasta, góry i doliny, t. 1, 1844.

Steczkowska, Maria, Obrazki z podróży do Tatr i Pienin, 1858.

Goszczyński, Seweryn, Dziennik podróży do Tatrów, 1853.

Pozostałe wpisy:

Cover Image for Trudne początki turystyki w Beskidach Zachodnich

Trudne początki turystyki w Beskidach Zachodnich

/podcast

W odcinku posłuchacie o mniej znanych faktach z historii turystyki w Beskidach Zachodnich. Usłyszycie o pierwszych schroniskach, oznaczeniach szlaków oraz barierach kulturowych i społecznych, które wpłynęły na percepcję gór przez pierwszych turystów. Podcast rzuca światło na stereotypy i mity związane z góralami beskidzkimi oraz pokazuje, jak obawy przed "potwornymi" mieszkańcami oraz brak infrastruktury turystycznej wpływały na rozwój regionu. Dodatkowo, odcinek opisuje, jak rywalizacja między polskimi a niemieckimi organizacjami turystycznymi ukształtowała obecny obraz turystyki w Beskidach.

Czytaj dalej →
Cover Image for Kto mieszkał w Karkonoszach? Część 2: W górach

Kto mieszkał w Karkonoszach? Część 2: W górach

/podcast

W poprzednim odcinku przyglądaliśmy się dawnym mieszkańcom północnych Karkonoszy – od joannitów w Cieplicach po rozproszone wsie laborantów i tragarzy lektyk. Dobrze jest znać dawnych mieszkańców naszych ulubionych gór, nawet jeśli ślady po nich zostały zatarte. Poznaliście już Johanna – wyobrażonego przeze mnie przewodnika ze Szklarskiej Poręby z księgą pełną wpisów zachwyconych pań noszonych po Karkonoszach w lektykach. Dziś wrócimy do tematu karkonoskich baud: zobaczymy, czym były, jak się w nich żyło, co jadło, czym goszczono turystów. Zajrzymy do dawnej Strzechy Akademickiej i do Luční Boudy. Poznamy Hildę, córkę karczmarza z Hampelbaude. Wracamy w Karkonosze!

Czytaj dalej →
Postaw mi kawę na buycoffee.to